Archiwa tagu: nauka angielskiego

Dwa światy

Ostatnimi czasy gromadzę dodatkowe doświadczenia zawodowe. Do tej pory byłam tylko korepetytorem. I z pełną świadomością piszę, że TYLKO korepetytorem. Natomiast od zawsze podziwiałam nauczycieli szkolnych. Między innymi dlatego, że pochodzę z nauczycielskiej rodziny i wiem, jak nauczycielskie życie wygląda od kuchni. Teraz podziwiam ich jeszcze bardziej.

Tytułowe dwa światy. W jednym mamy cudownego korepetytora, a w drugim beznadziejnego szkolnego nauczyciela. To może zajrzyjmy do tej nauczycielskiej kuchni…

Do korepetytora przychodzi przeważnie ktoś, kto czegoś chce. Albo poprawić ocenę. Albo wiedzieć więcej. Albo w końcu zrozumieć. Bo tam w szkole nie zrozumiał, ale tutaj na korkach to już na pewno zrozumie. A ta pani w szkole, to w ogóle nie umie tłumaczyć. Beznadziejna jest. Czepia się. Za dużo wymaga. Ocenia niesprawiedliwie. Robi nudne lekcje. Uczeń korepetytora czegoś CHCE- czyli ma motywację.

A do szkoły przychodzi ktoś, kto MUSI. I to jest zasadnicza różnica.

Nauka to PROCES, w który zaangażowanych jest wiele osób. Sam uczeń, chociaż o niego tu się rozchodzi, to tylko Punkt środkowy. Punkt. A wokoło tłum: rodzice, rodzina, przyjaciele, rówieśnicy i ten nieszczęsny nauczyciel szkolny. Co się stanie, jeśli wszyscy wokół naszego Punktu opowiadają, że nauczyciele szkolni to ludzie, którzy nie dostali pracy nigdzie indziej? Jeśli rodzic pyta niby retorycznie: co ta baba czy ten gość wymaga, dodając: co za idiota? Co, jeśli rówieśnicy urządzają sobie zawody w „kto ma gorsze oceny, ale jednak przejdzie z klasy do klasy?”

Nauka to CIEKAWOŚĆ. Z początku maluchy zainteresowane są praktycznie wszystkim. Czego by im się nie pokazało. A szczególnie interesujące są rzeczy i czynności związane z życiem dorosłych. Bo chcą być jak my, dorośli. I znowu: CHCĄ.

Nauka to CZAS, WYTRWAŁOŚĆ i SAMODZIELNA praca. Dla niektórych na luzie, bo akurat kanały, których używają do nauki są dość standardowe, podchodzą pod większość metod nauczania. A dla innych harówka jak w kamieniołomie. Możliwe, że ich mózgi pracują inaczej, nie są kompatybilne z metodami nauczyciela. A nierzadko chodzi o jakieś deficyty. Tak czy siak, sprawiedliwości nie ma. Ale zarówno w pierwszym, jak i w drugim czy trzecim przypadku, SAMO się NIE zrobi.

Nauka to ZAUFANIE. Działa, kiedy młody człowiek ufa rodzicom czy nauczycielowi, że przekazują im taką wiedzę, która im się w jakiś sposób PRZYDA. Że będzie im w życiu rzeczywiście potrzebna. Chociaż z aktualną podstawą programową, to niektóre rzeczy przydadzą się chyba wyłącznie do zdania egzaminów, no ale… Nie o tym chciałam dzisiaj napisać.

Wystarczy, że uczeń ZAUFA nauczycielowi. Nie będzie wtedy pytać „czy ja to muszę robić?”. Zrobi. Nie będzie się wkurzać, że zadanie trudne czy żmudne. Zrobi. Czy może zrobi je będąc po prostu z lekka wkurzonym. Zaufanie to PEWNOŚĆ, że nauczyciel wie, co robi. To poczucie bezpieczeństwa, że prowadzi mnie do egzaminów i do dorosłości ktoś kompetentny. To pewność, że ta osoba wesprze mnie w chwili zwątpienia, załamania sił i motywacji. Ktoś, kto nie przekreśli mnie, tylko stanie na rzęsach, żebym zrozumiał.

W szkole jest ten, co wymaga. Na korkach jest ten, co pomaga. To powszechne przekonanie. Nie tylko wśród uczniów, ale także wśród przeważającej części rodziców. Niestety…

A ja zapytam… Co, jeśli to jedna i ta sama osoba, tylko w dwóch kompletnie różnych światach?

Wodolejstwo stosowane

Czyli umiejętność mówienia o niczym. Po co? A na przykład na maturę. Głównie ustną. Dokładnie tak! Spotkałam się już z przeróżnymi pytaniami, czy to w repetytoriach, czy w przykładowych arkuszach, czy nawet na maturze zasadniczej. Od banalnych, po iście egzystencjalne. Po co jeszcze Wodolejstwo? Chociażby small talk, który pojawi się w dorosłym życiu na każdym kroku. Na przykład na rozmowie kwalifikacyjnej do pracy. Jest to też nieodzowny element pracy z klientem, pacjentem, szefem przed zwróceniem się z prośbą o podwyżkę, z teściową na imieninach. I tak dalej, i tak dalej… Ale wracając do matur.

Zacznijmy od tego, że nie każde pytanie jest banalne, które nam się banalnym wydaje. Dajmy na to takie o ulubiony program telewizyjny typu talent show. A co jeśli ktoś nie ogląda? Albo w ogóle nie ma TV, nie ma reklam, nie ma standardowych programów, tylko same filmy i seriale. Kto chce, co chce, kiedy chce. Kryptoreklamy robić nie będziemy, chociaż pewnie wszyscy wiedzą o czym piszę. A co jeśli programy telewizyjne typu talk show czy inne łowiące talenty po prostu kogoś nie interesują? Jak wtedy odpowiedzieć na takie niby proste pytanie o ulubiony?

Po prostu. Polać wodę. Z prawdy nikt nas na tym akurat egzaminie nie będzie rozliczać. Jesteśmy rozliczani wyłącznie z języka. A żeby pokazać, że potrafimy, to trzeba coś powiedzieć. Nie powiem „cokolwiek”, bo jednak musi to mieć sens i trzymać się kupy (spójność i logika wypowiedzi). Treść też jest ważna, czyli musi być na temat. Potem poprawność wypowiedzi, a więc ograniczanie błędów do minimum, ewentualnie do takich, które nie przeszkadzają w komunikacji. No i bogactwo językowe, czyli zapominamy o „I think”, bo to zbyt podstawowe, a my chcemy się popisać czymś zdecydowanie ponad-podstawowym.

Tylko jak to zrobić, kiedy pomysłów brak? A nierzadko brak doświadczenia. Na arkuszach maturalnych pojawiają się pytania, z którymi niejeden dorosły mógłby mieć kłopot. Na przykład dotyczące godzenia życia rodzinnego z pracą; jak to zrobić, czy to łatwe, czy to trudne. Albo samotne rodzicielstwo: czy uważasz, że łatwo jest wychowywać dziecko w pojedynkę. O dietach i zdrowym stylu życia. Albo uczeń ma sobie wyobrazić co zrobi, jeśli zgubi się zagranicą i jeszcze na dodatek okradną go i wyląduje bez dokumentów. No jak? No skąd mają to wiedzieć?

I w tym momencie z odsieczą przybywa Wodolejstwo Stosowane. Nie wiesz co powiedzieć? Nie masz jeszcze opinii na ten temat? Masz prawo nie mieć. Strzel w jedną z odpowiedzi i wymyślaj dalej na bieżąco. Ale do takiego wymyślania warto mózg przyzwyczaić. Świetnie nadają się do tego mini Mind Mapy plus WH-Questions (why, who, where, when etc.). Z początku warto je robić pisemnie, potem już wystarczy wyobraźnia. Przykład poniżej.

Na maturze pisemnej możemy wykorzystać brudnopis i rozpisać sobie pomysły w formie mini Mind Mapy. Ale na maturze ustnej nie ma czasu ani możliwości, żeby sobie taką Mind Mapę przygotować. Przenosimy ją więc na to, co zawsze mamy przy sobie. Na ręce. Każdy palec ma dostać funkcję któregoś z WH-Questions. Wskazujący zawsze będzie Why?, serdeczny Who? i tak dalej. Jak kto chce, po swojemu. Pokojarzyć. Dzięki temu będzie nam łatwiej pamiętać o pytaniach, na które warto odpowiedzieć i które wygenerują nam pomysły. Wystarczy na przykład zginać kolejne palce, kiedy już odpowiemy na WH-Question, który jest do niego przypisany. Albo zetknąć ze sobą palce obu rąk. Można to zrobić zupełnie niezauważalnie, egzaminator nawet się nie zorientuje, że stosujemy jakąś technikę.

Jest jeszcze coś, co robię z uczniami, którzy mają problem z pomysłami. Kiedy pojawia nam się takie banalne ale wcale nie proste pytanie jak o filmie- wcielamy się w różne role. Jedna z naszych postaci uwielbia komedie romantyczne i o tym się rozgaduje. Inna science-fiction. Trik polega na tym, że udajemy kogoś innego i na bieżąco szukamy argumentów. I w ten sposób możemy znaleźć pomysły związane z każdym z gatunków. My mamy prawo nie mieć opinii na dany temat. Ale nasza postać akurat już opinię ma. I na dodatek może myśleć co chce. Może nawet lubić opery mydlane.

Można też wcielić się w postać swojej koleżanki / kolegi, o którym wiemy, że uwielbia dajmy na to… Westerny, bo ciągle nam o tym opowiada, do znudzenia wręcz. Mamy więc jakieś pojęcie na ten temat i jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co ta osoba mogłaby powiedzieć. Czyli bazujemy na doświadczeniach innych. I przez moment wcielamy się rolę kumpla, fana westernów.

A co z pytaniami innego kalibru, typu czy łatwo jest być samotnym rodzicem? Pamiętajmy, że nikt nas nie rozlicza z opinii. Pod lupę brany jest język. Nie ma więc „złych” odpowiedzi. I oczywiście można zacząć od: To be honest, I have never thought about it. I dalej rozważać pozytywne i negatywne strony. Na koniec, w trakcie mówienia, może nam się rozjaśnić. Mówiąc przemyślimy temat i dojdziemy do wniosku, że nie, zdecydowanie nie jest łatwo być tym samotnym rodzicem lub zdecydowanie tak, sama sielanka. Ale wcale nie musimy tego robić. Ważny jest język, język, i jeszcze raz język. I ma go być na tyle, żeby egzaminator był w stanie poznać nasze umiejętności. Język i komunikacja. W życiu zresztą też, nie tylko na maturze. I to właśnie jest piękne…

Wodolejstwo Stosowane- WH-Questions

Nowe-stare umiejętności, Mózg i Nowa Matura.

Od dłuższego czasu mózg jest bardzo na topie. Podobnie jak wszystko, co ma przedrostek neuro. Widzimy mózg  na okładkach książek i czasopism, na ulotkach firm edukacyjnych i szkół językowych (na moich też…). Czasami przedstawiony jest metaforycznie, chociażby jako pomięta kartka z okładki książki „Mózgobrednie. 20 i pół mitu o mózgu i jak on naprawdę działa” autorstwa H. Beck. A często jako kolorowe, błyszczące obrazy będące rezultatem badań chyba najpopularniejszego aktualnie urządzenia, jakim jest rezonans funkcjonalny. Wprawdzie w nazwie nie znajdziemy „neuro”, ale on też przeżywa teraz swoje pięć minut. Ale co dokładnie przedstawiają te kolorowe obrazki, i na ile możne im ufać? Przebrnijcie proszę ze mną przez kilka kolejnych, dość naukowych akapitów. Wiem, że to nie najlżejsza lektura, ale na pewno ogarniecie. A na koniec- jak to się ma do Matur?

Funkcjonalne obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego (fMRI) bazuje na działaniu radia i magnesu. Za ich pomocą szuka się w mózgu ośrodków aktywnych w trakcie wykonywania poszczególnych czynności. Aktualnie sprawdza się dosłownie wszystko: gdzie mózg „zaświeci” gdy myślimy nad zagadką logiczną, kiedy kreujemy coś zupełnie nowego, kiedy gramy na instrumencie, kiedy patrzymy na zdjęcia przedstawiające emocje, kiedy odczuwamy pewne emocje… Niektórzy badacze poszukują w mózgu ośrodka miłości, jak chociażby badacz Arthur Aron, psycholog miłości i bliskich relacji, mąż słynnej Elaine Aron, autorki książek dotyczących tzw. Wysokiej Wrażliwości. Inni poszukują nienawiści. I tak dalej, i tak dalej…

Ale to, co ta nowoczesna machina naprawdę wykrywa, to woda.  A konkretnie atomy jej cząsteczek. Autor wyżej wymienionej książki „Mózgobrednie” zaznacza, że „tylko jeden atom na milion w ogóle wykazuje chęć współpracy” i pokazuje nam cokolwiek na ekranie komputera. Można jednak z pewną ostrożnością stwierdzić, które rejony mózgu są bardziej aktywne (ukrwione) niż inne podczas wykonywania konkretnych czynności. Ale podczas takiego badania sprawdzamy jedynie, w które miejsca dopływa więcej krwi. Nie mierzymy impulsów elektrycznych „skaczących” pomiędzy komórkami nerwowymi.

Warto także zdać sobie sprawę, że to, co widzimy w magazynach, to sztucznie zabarwiony wynik pomiarów. Jednak należy pamiętać, że mózg nigdy nie odpoczywa. Jeśli więc zobaczymy na takim kolorowym obrazku ciemne czy wyszarzone fragmenty, nie oznacza to wcale, że tamte rejony mózgu nie działają. Barwy w konkretnych miejscach mają jedynie pomóc w odczytaniu pomiaru.

Po co taki przydługi, naukowy początek? Po to, żeby nabrać pewnego dystansu do tego, co aktualnie przedstawiane jest za naukowy pewnik, najnowsze odkrycie, czy rewelację roku. Jeśli chodzi o mózg, nie ma czegoś takiego (póki co), jak pewnik. Kiedyś byliśmy przecież przekonani, że mózg kształtuje się do określonego momentu życia. I potem tyle. Koniec i kropka i nic już się pomiędzy uszami nie może zmienić. Przez lata brano to za pewnik, aż naukowcy doszli do wniosku, że mózg ma niezwykłe zdolności adaptacji do nowych warunków, które nazwano neuroplastycznością (zwróćcie uwagę na przedrostek). Bardzo ciekawe informacje na ten temat można znaleźć w książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg” (N. Carr).

Jeszcze inne źródło: „Yes, Your Teen is Crazy. Loving Your Kid Without Losing Your Mind (Michael J. Bradley) i kolejne badania pokazują, że u nastolatków zachodzą olbrzymie zmiany w mózgu, zwłaszcza w obrębia kory przedczołowej. Oszacowano, że owszem, 95% mózgu rozwija się u dzieci do około 5 roku życia. Dlatego uważano, że te lata są najważniejsze. Natomiast teraz wiadomo, że pozostałe 5% rozwija się aż do końca okresu adolescencji. Liczbowo może szału nie ma. Czym jest 5 w stosunku do 95 procent. A jednak… To 5% odpowiada za tzw. umiejętności myślenia wyższego rzędu. W praktyce chodzi m. in. o podejmowanie decyzji, analizowanie, rozwiązywanie problemów, przewidywanie konsekwencji, myślenie logiczne i abstrakcyjne, kontrolę emocji, interakcje społeczne, w tym empatię… Czy wyobrażacie sobie dorosłego człowieka, którzy nie posiada tych umiejętności? Szefa, nauczyciela, rodzica, partnera…

Trendy w badaniach o mózgu, jak zresztą w każdych badaniach, zmieniają się. Zmienia się interpretacja starych badań, pokazując ich drugie, a często trzecie i kolejne dno. Kiedyś głęboko wierzyliśmy, że rodzimy się z konkretnymi naukowymi predyspozycjami. Że rodzimy się wzrokowcem, dotykowcem, słuchowcem, czy kinestetykiem. Teraz już wiemy, że niekoniecznie tak jest.

Kiedyś przecież badania jasno stwierdzały, że mózgi kobiet są „gorsze” od mózgów mężczyzn, bo przecież są mniejsze i lżejsze. Teraz wiemy, że poza różnicami w wadze, różnią się także budową, stopniem pofałdowania, czy złożonością fragmentu łączącego obie półkule.

No i meritum, czyli jak to się ma do Matury. Na szkoleniach metodycznych podkreśla się aktualnie, jak wielkie znaczenie ma uczenie młodzieży budowania umiejętności krytycznego myślenia. Odróżniania opinii od faktu. Przewidywania konsekwencji działania bohaterów Readingu czy Listeningu. Kto czytał ze zrozumieniem, ten na pewno zauważy, że to wszystko zawiera się w tych 5% rozwoju mózgu przypadającego na okres adolescencji.

W prawdziwym życiu będziecie może kiedyś pisać prace licencjackie czy magisterskie. Będziecie przygotowywać prezentacje w firmie. Być może będziecie odpowiadać na tysiące pytań własnych dzieci. Dlatego tak ważne jest budowanie umiejętności mądrego korzystania ze źródeł. Wszystkie te umiejętności (po Erze ABC, jak ją nazywam) wygrzebano i odkurzono, i od nowa stały się ważne na egzaminach szkolnych pod postacią zadań otwartych. Dlatego radziłabym z lekkim dystansem, ale i z ciekawością podchodzić do nowinek sprzedawanych pod chwytliwymi tytułami przełomowych odkryć. Nie tylko tych dotyczących mózgu. Budujmy stopniowo swoje umiejętności oddzielania tego, co jest przesadą, od tego, co może stanowić fakt. Odróżniania opinii od faktów. To właśnie tych umiejętności będzie od nas wymagać realne, pozaszkolne życie. Tego będą od nas wymagać Nowe Matury. A językowo mogę pomóc to ogarnąć.

Źródła:

„Mózgobrednie. 20 i pół mitu o mózgu i jak on naprawdę działa”, Henning Beck

„Yes, Your Teen is Crazy. Loving Your Kid Without Losing Your Mind”, Michael J. Bradley

„Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”, Nicholas Carr

Metoda Immersion. Ale jest „ale”.

Najpierw odrobina teorii. Metoda Immersion (z ang. „zanurzenie”) zakłada przyswajanie języka obcego w taki sposób w jaki uczymy się języka ojczystego, czyli otaczamy się, czy „zanurzamy” w nim. Takie programy można wdrożyć w przedszkolach i szkołach, ale znajdą się i kursy dla dorosłych. Wtedy przekraczając próg placówki jakby przenosimy się do innego kraju. Kadra używa wyłącznie języka obcego i to w nim uczymy się różnych przedmiotów (np. geografii, matematyki, przyrody). Posługujemy się nim także na przerwach i w jakichkolwiek innych sytuacjach, które wymagają komunikacji.

Reasumując, chodzi głównie o to, żeby stworzyć warunki podobne do tych, w jakich dzieci przyswajają język ojczysty. Żeby skupić się na sytuacjach i na rzeczywistym UŻYCIU języka, a nie na omawianiu go czy przerabianiu konkretnych struktur gramatycznych bez kontekstu. Celowo używam więc słowa „przyswajanie” języka, a nie „nauka”, bo języka się tutaj nie uczy w standardowym rozumieniu tego słowa. Przesiąka się nim.

Pierwsze takie „Immersion programmes” pojawiły się w Kanadzie w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku. Program powstał właściwie z inicjatywy rodziców, którzy byli zaniepokojeni niskim poziomem francuskiego u swoich dzieci. A ponieważ w Kanadzie używa się dwóch języków urzędowych (angielskiego i francuskiego), rodzice chcieli, aby ich dzieci biegle mówiły w obu tych językach.  

Z początku podchodzono do tego pomysłu ze sceptycyzmem. Obawiano się, że nauczanie w ten sposób może spowolnić proces przyswajania treści akademickich. Że dzieci będą mieszać oba języki. Że żadnego z języków nie opanują w pełni. Jednak szybko okazało się, że programy bazujące na „totalnym zanurzeniu się” w języku przynoszą pożądane REZULTATY. Wkrótce rozprzestrzeniły się w całej Kanadzie, a później trafiły do Stanów Zjednoczonych i dalej (źródło: „An Introduction to Foreign Language Learning and Teaching”, Keith Johnson).

Osobiście bardzo lubię wiele z założeń tej metody. Generalnie jest świetna. Wydaje mi się, że to chyba najlepsza z możliwych motywacji, kiedy MUSISZ użyć języka, bo w przeciwnym razie nikt cię nie zrozumie. Potrzeba załatwienia konkretnej sprawy: zakupy, praca, wizyta u lekarza, obejrzenie nowego odcinka serialu, do którego jeszcze nikt nie przygotował polskich napisów, przeczytanie książki, która nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia. Dlatego ludzie, którzy wyjeżdżają zagranicę, żeby rozpocząć tam nowe życie, tak szybko łapią język. POTRZEBUJĄ go. Kolejny raz potwierdza nam się stara teoria: mózg pamięta i rozumie, kiedy informacja jest PRZYDATNA.

W klasie, w której używany jest wyłącznie język obcy, dzieciaki robią szybkie postępy. Wchodzę przez te drzwi i przestawiam się, od teraz tylko angielski. To może dawać naprawdę rewelacyjne wyniki jeśli chodzi o płynność wypowiedzi, brak barier i „psychologicznych spowalniaczy” typu „wstydzę się”. Może pomóc myśleć w języku obcym, a nie tylko mechanicznie robić w głowie tłumaczenia. Zauważyłam, że moje pokolenie często z takimi barierami walczy.

Metoda Immersion zakłada uczenie się języka obcego w takich warunkach, w jakich przyswajamy język ojczysty. Zdawałoby się metoda cud. Objawienie. Wszyscy powinniśmy się tak uczyć! I przez jakiś czas w metodyce nauczania panowała taka właśnie moda. Na metodyce szkolono przyszłych nauczycieli, aby NIE używali języka obcego w klasie, nawet u najmłodszych. Only English. Aktualnie trend ten delikatnie zanika, czy może raczej ewoluuje. Na szkoleniach metodycznych coraz częściej słyszę, żeby nie bać się języka ojczystego i nie unikać go aż tak. Dlaczego?

Z mojego doświadczenie wynika, że metoda Immersion działa, o ile weźmie się pod uwagę pewne czynniki sprzyjająco/przeszkadzające:

  1. Cechy charakteru ucznia
  2. Od kiedy stosowana jest metoda Immersion
  3. Jak stosowana jest metoda Immersion

Zacznijmy od końca. Nawet najlepsze metody źle stosowane, mogą nie przynosić rezultatów. Jest dobrze, kiedy uczeń wchodząc do klasy wie, że teraz zadziała tylko język obcy. Przecież nauczyciel nie zna ani słowa po polsku. Ale jeśli okaże się, że ta pani czy ten pan tylko udaje native speakera, albo może jest nim naprawdę, ale doskonale ROZUMIE język ojczysty ucznia, szybko może się okazać, że coś jest nie tak. Bo uczeń w podbramkowej sytuacji, kiedy potrzebna jest szybka reakcja, albo z lenistwa, albo ze strachu, albo z jakiegokolwiek innego powodu wybierze swój pierwszy język. Bo wie, że ten też ZADZIAŁA.

Punkt drugi i pierwszy, czyli od kiedy plus cechy charakteru. Perfekcjoniści, osoby nieśmiałe, o niskiej samoocenie, czy po prostu introwertycy oraz osoby o wysokiej wrażliwości. Tu mogą pojawić się schody. Albo w sytuacji, kiedy w domu ucznia nigdy nie używało się języka obcego. A może uczeń po prostu lubi wiedzieć co się skąd bierze i brak tej wiedzy go denerwuje, demotywuje i irytuje. Tak już ma, i kropka, że lubi nowe rzeczy rozgryzać na logikę. Wtedy moment rozpoczęcia pracy metodą Immersion może okazać się kluczowy. Żeby perfekcjonista zechciał, a nieśmiały nie bał się odezwać, natomiast logik miał dość czasu na odkodowanie języka, moment przystąpienia do programu musi zdarzyć się bardzo WCZEŚNIE. Bardzo.

Zresztą z nauką języka obcego z reguły jest tak, że im później, tym trudniej. Co może się zdarzyć, kiedy zaczniemy późno? Uczniowie dostrzegają przepaść, jaka dzieli ich od rówieśników, którzy zaczęli wcześniej. Nie odzywają się, bo nie chcą, żeby ta przepaść wyszła na jaw. Nie chcą być wyśmiani. Albo nie odzywają się, bo zdają sobie sprawę, że nie potrafią tego jeszcze powiedzieć perfekcyjnie, bezbłędnie. A jak tu powiedzieć coś bezbłędnie, kiedy nikt nie tłumaczy co się skąd bierze naszemu fanowi logiki? Taki uczeń nie skorzysta w pełni z metody Immersion. Przytłoczony raczej będzie MILCZEĆ. A przynajmniej przez pewien czas. No i właśnie czas. Mamy go w naszym systemie?

Pomyślmy przez moment, w jaki sposób dzieci zaczynają mówić. Są takie, które gadają naprawdę wcześnie. Seplenią, przekręcają, tworzą własne słowa, taki domowy słownik zrozumiały tylko dla rodziców. Mówią i po polskiemu, i „Po Cudzemu” (patrz przypis) szybko, płynnie, choć z błędami… Cudownymi, śmiesznymi błędami, które rodzice i dziadkowie pieczołowicie spisują w kronikach rodzinnych. Ale są i takie, które milczą i stosunkowo długo porozumiewają się na migi, albo wcale. Aż tu nagle BANG. Kiedy zaczynają mówić, robią to od razu pełnymi zdaniami, stosunkowo popranie na dodatek. Czysto teoretycznie, skoro tak to wygląda w przyswajaniu języka ojczystego, może się i tak zdarzyć w metodzie Immersion. W końcu bazują na podobnych założeniach. Tylko jak to zrobić w naszym systemie? Kiedy na koniec roku musi być wystawiona ocena? Nasz system nie daje uczniowi nieograniczonego czasu, żeby „zaskoczyć” i zrobić BANG. Etap szkolny na rozpoczęcie przygody z Immersion, kiedy wcześniej nie miało się styczności z językiem, to może być za późno…

Oczywiście są i osoby, którym ani nie zależy na bezbłędnej wypowiedzi, ani na opinii rówieśników. Będą mówić, bo u nich największą siłę przebicia ma po prostu POTRZEBA komunikowania się. I cudownie! Pozazdrościć. A dla pozostałych…

Moja RECEPTA, to „Ponglish”. Trochę po polsku, trochę po angielsku. Kiedy brakuje słowa, można go powiedzieć po polsku. Kiedy nie jesteśmy pewni struktury gramatycznej, też porozmawiajmy po polsku. Dla mnie jako lektora to świetna pomoc w zlokalizowaniu potrzeb, czyli co by jeszcze można przerobić, albo uściślić. A uczniom pomaga oswoić się z własnymi barierami językowymi. Daje im poczucie bezpieczeństwa, jeśli tego właśnie potrzebują, a jednocześnie pozwala na swobodę tym, którzy koniecznie chcą coś mówić od razu. DAWKOWANIE? Zależnie od potrzeb.

Źródła:

„An Introduction to Foreign Language Learning and Teaching”, Keith Johnson

Wspominam także Arlenę Witt:

https://www.youtube.com/channel/UCIj6yjWVKPKO5zNLBjQ8Beg

Wykuj to na pamięć

Jakiś czas temu uczestniczyłam w dyskusji na temat ĆWICZENIA PAMIĘCI. Szybko okazało się, że wiele osób uważa, że uczenie się wierszyków czy całych tekstów, nawet nie koniecznie rymowanych, NA PAMIĘĆ to niezbędny trening przedszkolaka. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie konkretnie w prawdziwym życiu mogłaby mi się aktualnie przydać umiejętność zapamiętania słowo w słowo dłuższego tekstu. W końcu nie żyjemy w czasach, kiedy historie przekazywano ustnie z pokolenia na pokolenie. Potrafimy czytać, mamy książki, komputery, Internety.

Wymyśliłam właściwie tylko listę zakupów, najważniejsze numery telefonów, ewentualnie przepisy kulinarne, by móc piec i gotować bez ciągłego zerkania do książki kucharskiej (czy laptopa). Na pewno sporo tego w pracy w sklepie, kiedy trzeba pamiętać kody produktów. No ale do listy zakupów mam aplikację. Numery telefonu też siedzą sobie wygodnie w komórce. A przepisami u niektórych zajmuje się samo urządzenie gotująco/siekająco/rozdrabniająco/wszystko-robiące. Co więc z tym KUCIEM NA PAMIĘĆ?

Wróciłam myślami do własnego dzieciństwa i początków edukacji. Okazuje się, że pamiętam tylko kilka piosenek i wierszyków z przedszkola. Niewiele tego… A wcześnie zostałam przedszkolakiem i jestem absolutnie pewna, że poznałam wiele takich piosenek i wierszyków. Kojarzę też mgliście wiersze, które uczyliśmy się już na etapie szkolnym. Pana Tadeusza, coś tam z konkursu recytatorskiego… Im dłużej rozmyślałam, tym więcej sytuacji podsunął mi mózg. Przypomniałam sobie momenty, kiedy zacinaliśmy się kompletnie na recytacji wiersza, jeśli umknął nam choćby jeden wyraz. Nie byliśmy w stanie powiedzieć nic dalej. Trudno było też opowiedzieć własnymi słowami, o czym w ogóle jest dany wiersz.

Kolejne wspomnienia pochodzą już ze studiów. Wygłaszanie prezentacji stanowiło dla wielu osób olbrzymie wyzwanie. Tworzyli najpierw tekst, co samo w sobie łatwe nie jest, a potem uczyli się go na pamięć. I też zdarzało się zacięcie, kiedy brakło jednego wyrazu. A jakie to było czasochłonne, kiedy trzeba było przygotować i potem wykuć taką 10 minutową prezentację…

Wniosek? Takie kucie BEZ ZROZUMIENIA bywa nieefektywne, a na pewno nie za bardzo przyda się w nauce języka obcego. Śmiem twierdzić, że w życiu też znajdziemy ostatecznie niewiele zastosowań. Podejrzewam, że niektórzy mogą być teraz mocno zdziwieni. Jak to, przecież trzeba wykuć słówka? Więc dlaczego się czepiam?

Widać to najlepiej u dzieci, które perfekcyjnie policzą nawet i do 100, ale kiedy im zadać pytanie: jak jest 7 po angielsku- zacinają się. Muszą na palcach policzyć od początku. Na wyrywki nie pójdzie. To samo z alfabetem. To samo ze słówkami z listy czasowników nieregularnych albo z gotowymi listami słówek, o których już pisałam. Uczniowie pytani po kolei pięknie recytują, ale kiedy trzeba użyć czegoś wyrywkowo w zdaniu, sytuacja przedstawia się już mniej różowo.

Piosenki dziecięce są genialne jeśli chodzi o uczenie się języka obcego. Zresztą każde, nie tylko dziecięce. Ale warto pamiętać, że dzieci przyjmują je tak, jak je usłyszą. Pozlepiane, złączone wyrazy brzmią jak jeden, zwłaszcza w języku tak śpiewnym i melodyjnym jak angielski. I co z tego, że dziecko zna angielską piosenkę na pamięć? Skoro potem mamy „nizen”, czyli kolana według jednej z moich małych uczennic. Bo przecież w piosence jest „hed szolders NIZEN tołs” („Head, shoulders, KNEES AND toes”).

Zdarzyło mi się też, że przyszły do mnie dzieciaki, zdawałoby się z gotową wiedzą. Śpiewały i cudownie pokazywały co trzeba w piosence o częściach ciała, ale okazało się, że kompletnie nie połączyły tego pokazywania z polskimi tłumaczeniami śpiewanych wyrazów. Podeszły do tego jak to układu tanecznego. Ruszam ręką, ale nie łączę tego ruchu z dźwiękiem, ani z tłumaczeniem. Po prostu tańczę.

To takie PUŁAPKI kucia na pamięć.

Eureka. Nie wiem kto i kiedy dokładnie (na szczęście w moim przypadku nastąpiło to dość wcześnie), ale przekazano nam wiedzę tajemną: kiedy się ROZUMIE, co się mówi, to łatwiej to ZAPAMIĘTAĆ. Jedno zdanie wypływa z drugiego i łączy się logicznie. Nagle zgubienie jednego wyrazu nie przeszkadza w wypowiedzeniu dalszych części. A jeśli chodzi o prezentacje, to wystarczy zapamiętać pomysł, główną myśl, ideę i po prostu o niej opowiadać. Nie trzeba kuć na pamięć całego tekstu słowo w słowo.

Dlatego dla mnie najważniejsze jest, żeby już małym dzieciom pokazać także inne METODY ZAPAMIĘTYWANIA. Patrzę na to kucie na pamięć oczami nauczyciela języka obcego. I obserwuję takie poczucie u uczniów, że kiedy wykują słówka z listy i dostaną piątkę z testu, to sprawa załatwiona. Zrobione. Umiem. Niestety później widzę ich zagubienie, kiedy pojadą gdzieś zagranicę i nagle okazuje się, że nie potrafią z siebie wyprodukować ani jednego zdania. A bo właśnie nie UMIEM… Tylko zapamiętałem na test. Jak wierszyk.

Już o tym wspominałam, tylko w innym kontekście. Dla przypomnienia, mamy tu do czynienia z czymś co nosi nazwę SPRAWNOŚCI JĘZYKOWE PRODUKTYWNE I RECEPTYWNE (productive and receptive language skills czy competence). Mamy tu także do czynienia z GŁĘBOKOŚCIĄ PRZETWARZANIA (depth of processing). I chociażby ze zwykłą radością z uczenia się, czerpania z tego przyjemności. Bo tak, uczenie się może być przyjemne. Śmieszne nawet.

Ja chcę moje i Wasze dzieci NAUCZYĆ SIĘ UCZYĆ. Żeby nie tylko wiedziały, ale także UMIAŁY. Żeby nie potrafiły tylko rozpoznać, ale i UŻYĆ- wyprodukować, czyli rozwinąć te produktywne sprawności językowe. A kiedy przyjdzie im w dorosłym życiu przygotować i wygłosić przemówienie, wykład, szkolenie dla współpracowników, albo toast na weselu- żeby nie kuli tego słowo w słowo na pamięć. Bo to mozolne, stresujące i czasochłonne.

Pamiętanie pomysłu, a potem jego rozwinięcie przydaje się także podczas zadań egzaminacyjnych z pisania. Ćwiczy chociażby LOGIKĘ i SPÓJNOŚĆ wypowiedzi. Bo kiedy pamiętam pomysł, to nie mam zapamiętać zdania po zdaniu. Mam mówiąc czy pisząc wymyślić, jak najpierw połączyć wyrazy, a potem zdania, żeby przekazać sens.

I tutaj pojawiają się moje ukochane FISZKI. Przygotowuję na nich skróty myślowe, obrazki, punkty, pojedyncze słowa, tytuły kolejnych części przemówienia. Jak slajdy na prezentacji, na których widnieje tylko obrazek czy jedno zdanie, a prelegent opowiada o nim przez dobrych kilka minut.

Warto jeszcze wspomnieć, czy może zapowiedzieć jeden z kolejnych tematów, jakie chciałabym tu poruszyć. Technologia zmienia nam mózgi. Zmienia sposoby pamiętania. Aktualnie często jest tak, że wiemy GDZIE czegoś szukać, np. co wpisać w wyszukiwarkę internetową. Pamiętamy ścieżkę, albo zawartości folderów na komputerze. Ale niekoniecznie samą informację. Czy to dobrze, czy to źle? O tym niedługo.

To co z tym kuciem na pamięć? Again, you tell me…

Na zdjęciu widać wnętrze książki „Rewolucja w uczeniu. Chcesz myśleć sprawniej niż inni?”, Gordon Dryden i Jeannette Vos.

Bazgrane notatki

Jestem wielką fanką notatek robionych ODRĘCZNIE. Uważam, że ręka lepiej nadąża za mózgiem niż na przykład komputer. Możliwe, że po prostu brakuje mi wiedzy, jaki program mógłby mi pomóc robić dobre notatki. Staroświecka jestem. Możliwe, że brakuje mi umiejętności i nie zrobię sobie ot tak wykresu, mind mapy czy rysunku ułatwiającego zapamiętanie na klawiaturze czy ekranie komórki. Niemniej jednak, ręka u mnie króluje.

Pracując w małej grupie jest to dość łatwe. Uczymy się, robimy notatki, uczniowie swoje, ja swoje. Potem te moje kserujemy, albo każdy robi sobie zdjęcie i dzięki temu ma swoją kopię. Uczeń wie, z czego powtarzać, a ja wiem, o co w przyszłości zahaczyć. Takie wielokrotne zahaczanie świetnie pomaga zapamiętać. Kto mnie czyta, ten wie doskonale, że bez powtórek mózg nie uznaje informacji za przydatną i w rezultacie nie zapamiętuje jej. Dodatkowo wspólne robienie notatek to jeden z bardzo prostych i efektywnych sposobów na personalizację zajęć.

Kiedyś takie notatki na lekcji starałam się robić bardzo dokładnie, z dużą dbałością o ESTETYKĘ. Używałam dwóch standardowych kolorów, czarnego i granatowego, żeby te dodatkowe uczeń dodał sobie samodzielnie podczas powtórek. Po swojemu, tak jak mu mózg podpowie. Każdy wybiera sobie kolor zakreślacza na zagadnienia gramatyczne, na wyjątki, słówka itp. I co się okazało? Taka ślicznie przygotowana przeze mnie notatka lądowała w segregatorze ucznia. I tyle. No bo przecież jest już gotowa, to po co do niej wracać? Jednym słowem- to NIE DZIAŁAŁO.

Dlatego postanowiłam BAZGRAĆ. Moje notatki dla uczniów nie są już śliczniusie, są za to krzywe, czasami chaotyczne lub napisane wręcz niewyraźnie. Po co? Część z Was, moi kochani, ma w sobie perfekcjonizm, który nie pozwoli włożyć do segregatora takiej nabazgranej kartki. Przepiszecie. Powtórzycie. Przy okazji coś tam pozmieniacie i zrobicie PO SWOJEMU. Oczywiście, wymaga to zaangażowania i skupienia. Żeby coś zmienić i zrobić po swojemu trzeba to zrozumieć, więc docelowo może i głębsze przetwarzanie się pojawi. O ile są chęci. A to właśnie jest moim celem.

Inna grupa uczniów w ogóle nie zwraca uwagi, czy jest nabazgrane czy nie. I tak widzą, czytają i wiedzą i im bazgroły i chaos w niczym nie przeszkadzają. I fajnie. Byle faktycznie wrócić do notatki i ją PRZECZYTAĆ. Niektórym łatwiej się pamięta, jeśli jakaś informacja jest napisana spontanicznie do góry nogami czy bokiem. Mózgi lubią być zaskakiwane, chociażby taką niestandardową notatką. Ale nie tylko to może sprawić, że zachęcimy nasze wiecznie zajęte mózgi do skupienia większej uwagi na notatce.

Badania pokazują, że zadania nieco trudniejsze do rozczytania rozwiązuje się z lepszymi wynikami, bo zmuszają mózg do większego zaangażowania swoich zasobów. W książce „Pułapki myślenia”, Daniela Kahnemana można przeczytać o teście świadomego myślenia (Cognitive Reflection Test, CRT) autorstwa Shane’a Fredericka. Pokazuje on, że z 90 do 35 procent spadł odsetek studentów, którzy popełnili przynajmniej jeden błąd w zadaniach logicznych rozwiązywanych odpowiednio przez grupę, która dostała je wydrukowane zwyczajną czcionką i grupę rozwiązującą zagadki LEDWIE CZYTELNE.

Tyle narzekaliśmy na kiepskie ksera za naszych starych, prehistorycznych czasów… A tu proszę, całkiem możliwe, że te nieczytelne kopie były tzw. „blessing in disguise”, czyli szczęściem w nieszczęściu, chociaż tutaj akurat wolałabym bardziej dosłownie: „ukrytym dobrodziejstwem”. Podobnie jak i brak gotowych list ze słówkami na koniec rozdziału, o czym można poczytać w poprzednim poście.

Powspominałam sobie, teraz wracam do tematu. Ze względu na moją olbrzymią sympatię do odręcznych notatek, mam mieszane uczucia co do podręczników WIELOLETNICH. To olbrzymie odciążenie finansowe, ja wiem. Ale też spore wyzwanie edukacyjne dla nauczycieli. U mnie często na książce piszemy, podkreślamy, zakreślamy, robimy strzałki, tłumaczenia nad wyrazami w tekstach… Na tych wieloletnich podręcznikach nie można. Moje mieszane uczucia prowadzą mnie taką sinusoidą: to dobre rozwiązanie, bo pozwala zaoszczędzić pieniądze. Złe, bo ogranicza możliwość robienia przydatnych notatek. Ale może jednak dobre, bo to pewne WYZWANIE, a jak już wiemy, mózgi lubią wyzwania. Mobilizują się.

Sytuacja jest jaka jest. I jedyne rozsądne wyjście, to znaleźć dobry sposób. Proponuję takie mini karteczki samoprzylepne zamiast pisania po książce. Lub notatki w notesie lub zeszycie z dokładnie opisanymi stronami. Wyzwaniem byłoby też zrobić notatki na cienkim papierze, który można nałożyć na stronę z podręcznika. Widać przez niego to, co pod spodem, przez co tekst może byłby odrobinę mniej czytelny. Ale jak wiemy z doświadczenia Shane’a Fredericka, mogłoby nam to przynieść wiele korzyści. Wszystkich, którzy tak jak ja kochają notatki, zapraszam do eksperymentowania.

„Pułapki myślenia”, Daniel Kahneman

„Mózgobrednie. 20 i pół mitu o mózgu i jak on naprawdę działa”, Henning Beck.

Współpraca z dorosłymi

Współpraca z dorosłymi bywa łatwa, ponieważ mają już swoje doświadczenia i przyzwyczajenia dotyczące uczenia się. Ale też współpraca z dorosłymi bywa trudna, ponieważ mają już swoje doświadczenia i przyzwyczajenia dotyczące uczenia się.

Ale o co chodzi. Dorośli już wiedzą, jak się uczą. Co im pomaga, a co przeszkadza. I to jest fajne. Ale bywają też nieco zatwardziali w swoich przekonaniach. Często słyszę: Ja od zawsze mam problem z gramatyką. Ja się nigdy nie potrafiłem uczyć słówek. Ja nie mam talentu do języków. Ja jestem wzrokowcem (tylko i wyłącznie). Nic innego do mnie nie trafia. I chyba najczęstsze: Ja mam barierę w mówieniu, nigdy nie potrafiłem płynnie mówić po angielsku. Po czym często zaczynamy rozmawiać, i to płynnie, i to po angielsku.

Tym samym stawiają sobie pewne granice. Stawiają je własnym mózgom, które nasze przekonania biorą zupełnie na serio. I co gorsza, stosują się do nich. Na tej samej zasadzie stosują się także do afirmacji, o których można sporo poczytać (chociażby w „Potęga podświadomości”, Joseph Murphy) albo posłuchać trenera mentalnego, Agnieszkę Kantorowską w jej podcaście PoCo (https://player.fm/series/podcast-poco/ep-27-po-co-ci-afirmacje). Ważne, żeby nasze przekonania działały na naszą korzyść, a nie podcinały nam skrzydła.

Kwestią jest popróbować nowości i innych sposobów uczenia się. Otworzyć się na taką ewentualność, że po tych kilku latach mózg nauczył się tylu rzeczy, trudnych i skomplikowanych, że taka gramatyka angielska nie będzie stanowić dla niego żadnego problemu. Popróbować tych nowych, innych sposobów, ale więcej niż dwa, czy trzy razy. To jak z kremem do twarzy. Od stania na półce zmarszczki nie znikają.

Ja wiem, że mówienie w obcym języku bywa ogromnie frustrujące. Doświadczyłam tego na studiach, kiedy zaczęłam naukę języka hiszpańskiego. Cudowne doświadczenie, polecam każdemu nauczycielowi, żeby na własnej skórze doświadczyć tej frustracji, kiedy brakuje podstawowych słów. Mózg boli (metaforycznie oczywiście, bo w mózgu ponoć nie ma receptorów bólu).

Mamy chyba w genach taki perfekcjonizm. Albo i kompleks. Zależy z której strony patrzeć. Czujemy, że musimy idealnie znać angielski, żeby się nim posługiwać. Żeby w ogóle otworzyć usta. W moich nastoletnich uczniach uwielbiam to, że oni tej bariery sobie nie fundują. Z czego to wynika? Mam kilka teorii.

Aktualnie jesteśmy ze wszystkich stron otoczeni angielskim. Mamy Netflixa, mamy „Internety”. Mózg się oswaja. Jest zanurzony w języku i zewsząd go słyszy. Metody też są inne. Wydaje mi się, że te problemy z płynnością, z tym dążeniem do stworzenia perfekcyjnych wypowiedzi są pozostałością m.in. po Erze Grammar-Translation. Przyzwyczajała ona mózg do myślenia pl-ang. A chodzi o to, żeby mówiąc po angielsku, myśleć głównie po angielsku. Bo nie wszystko da się przetłumaczyć wprost. Chyba najsłynniejszy przykład to „thank you from the mountain”, czyli nasze polskie „z góry dziękuję”. To nie zadziała. Mniej słynny, aczkolwiek genialny przykład to „Miodzie, jestem domem” Stanisława Barańczaka. Warto sobie wygooglować cały tekst.

Mamy już dwa „przeszkadzacze”: własne przekonania oraz przyzwyczajenia z poprzednich metod nauczania stawiających w dużej mierze na dosłowne tłumaczenia. Kolejne to… Życie. Wymagająca, czasochłonna praca. Nadgodziny. Dom. Działka. Choroba dziecka. Choroba rodzica w podeszłym wieku. Milion spraw, które trzeba codziennie ogarnąć. Przychodzi wieczór, człowiek marzy o chwili dla siebie. Marzy o tym, żeby się ponudzić i nudzeniem znudzić. A tu nie, bo pani Anita zadała zadanie domowe.

Tak, zadaję zadania domowe. Także dorosłym. 15 minut angielskiego dziennie to naprawdę mniej niż minimum. Przypomnijmy sobie, jak dzieci uczą się języka. Naszego, ojczystego. Na pewno nie godzinę tygodniowo z nauczycielem. I też nie dwie godziny. Są nim ze wszystkich stron otoczone i wręcz przesiąknięte interakcją. Na pewno nie 15 minut dziennie.

Wiele mitów dotyczących mózgów się teraz obala. Kolejny raz wspomnę książkę „Mózgobrednie”, Henning Beck. Ale pewne rzeczy pozostają niezmienne: Mózg lubi rzeczy przydatne i te pamięta. Przydatne jest to, co się często pojawia. Ergo, częste spotkania z językiem obcym są niezbędne, aby mózg uznał go za przydatny i zapamiętał.

Sama dyskusja, bez czytania i słuchania nowych materiałów, pozwoli nam upłynnić to, co już umiemy (wypowiadać płynniej, pewniej). Natomiast żeby poszerzyć zasób słownictwa i struktur, trzeba je na jakiejś bazie poznać i, powtórzę raz jeszcze, POWTARZAĆ.  Utwierdzić mózg w przekonaniu, że mu się to przydaje. Więc tak, pani Anita zadaje zadania domowe. Nawet zabieganym dorosłym. Samo się, moi drodzy, nie zrobi.

Ale. Staram się, żeby było możliwe zrobić je w legendarnym międzyczasie. Proszę na przykład o posłuchanie konkretnej piosenki codziennie po kilka razy, jeśli jest problem z wymową czy zapamiętaniem konkretnej struktury. Proszę o codzienne przesłuchanie Ted Talks, albo daję teksty, które można gdzieś posłuchać. Można to robić podczas makijażu, biegania, gotowania, prasowania, czy jazdy samochodem. Chociaż tego ostatniego nie polecają. Ponoć należy skupić się wyłącznie na jeździe, bo inaczej mózg zachowuje się tak, jakby dostał 0,8 promila alkoholu (informacja z „Mózgobrednie”, rozdział o tym, że Multitasking nie istnieje).

Wysłuchałam niedawno wywiadu z Panią Igą Białaszczyk z ChitChat&Cat Angielski zorganizowanym przez Kaman Show- Agata K. Wydaje mi się, że w wielu kwestiach byśmy się z Panią Igą zgodziły. Na pewno na temat celów. Żeby był efekt, musi być jasny, konkretny, mierzalny, wykonalny cel. Kradnę od niej pomysł. Dorośli uczniowie mają za zadanie ustalić dwa terminy, w których najczęściej mają ten kwadrans czy pół godzinki wolnego i zarezerwować sobie go na angielski. Pierwszy termin, to ten najpewniejszy. Drugi jest awaryjny, gdyby jednak coś wypadło.

Współpraca z dorosłymi bywa łatwa i bywa trudna. Podkreślam, że jest to WSPÓŁPRACA, czyli razem, wspólnie. Uczenie się to wspólny proces wymagający zaangażowania. A kiedy jest potrzeba, to o zaangażowanie nie trudno. To jest do zrobienia.

A na koniec taka myśl, zasłyszana od Agnieszki Kantorowskiej: Kto chce- szuka sposobu. Kto nie chce- szuka powodu.

Potęga podświadomości”, Joseph Murphy

 „Miodzie, jestem domem”, Stanisław Barańczak

„Mózgobrednie. 20 i pół mitu o mózgu i jak on naprawdę działa”, Henning Beck.

Podcast PoCo, Agnieszka Kantorowska: https://player.fm/series/podcast-poco/ep-27-po-co-ci-afirmacje

Iga Białaszczyk z ChitChat&Cat Angielski Online

Kaman Show- Agata K.: https://www.facebook.com/kamanshow/

Jak NIE pracować z gotowymi listami słów.

Na początku wypadałoby mi się przyznać, że nie jestem specjalną fanką gotowych list słówek. Chociaż marzyłam o książkach, które by takie listy miały, kiedy sama byłam uczennicą. Na koniec rozdziału, wszystko gotowe. No cudnie po prostu. W tych odległych czasach, książki do angielskiego miały przeważnie tylko alfabetyczny spis wyrazów na końcu książki, ale to co ważne w konkretnym rozdziale, trzeba było sobie wyłowić samodzielnie. Często bez polskich tłumaczeń, bez wymowy. Bez niczego.

Marzenie się spełniło, ale raczej na zasadzie Watch what you wish for. Aktualnie widzę, że umiejętność wyławiania z tekstów tego, co ważne, co się może kiedyś przydać- zwyczajnie zanika. Zanika także znajomość alfabetu i przez to umiejętność wyszukiwania haseł w słownikach i encyklopediach w wersji książkowej. Przecież wyrecytować alfabet jak piosenkę z dzieciństwa to co innego, niż się nim posługiwać.

Aktualnie wpisujemy hasło w komórce czy na komputerze i jest. Ale w wersji książkowej widzieliśmy jeszcze dookoła co tam się kryło pod hasłami sąsiadującymi. Wtedy, kiedy jeszcze używałam wersji książkowej, potrafiłam się zaczytać w słowniku. Szukałam jednego hasła potrzebnego na zajęcia, a kończyłam kwadrans później na zupełnie innej stronie. Bo coś mnie zaciekawiło i chciałam się dowiedzieć skąd się wzięło i z czym się łączy. Przyznaję, że sama zaglądam do wersji książkowych jedynie wtedy, kiedy nie ma prądu. Może czas to zmienić…

Kolejna sprawa dotyczy głębokości przetwarzania. Kto nie wie co to, zachęcam do sprawdzenia, chociażby w podcaście niezastąpionej Pani Angeliki M. Talaga. Już o tym zdaje się wspominałam. Wychodzi na to, że kiedy przeczytamy tekst z podręcznika tylko po to, żeby odhaczyć kolejne zadanie, to wyniesiemy z niego tylko jedną informację: to konkretne zadanie, nie żadne inne, ale to konkretne, potrafię w danym momencie napisać na tyle i tyle punktów. Ale przecież nam nie chodzi o to, żeby umieć zrobić jedno zadanie. Nam chodzi o to, żeby się nauczyć pracować z tekstami. Bo całe życie się z tekstami pracuje, taki świat.

Załóżmy, że staramy się o pracę. Czytamy o rozmowach kwalifikacyjnych, o firmie, do której złożyliśmy CV, o dress code. A kiedy nowa praca już jest i pojawiają się nowe obowiązki, to trzeba się do nich przygotować. Czytamy. Firma wysyła nas na szkolenie. Czytamy. Niejednokrotnie szkolimy się w obcym języku. Czytamy więc w języku obcym.

Dalej. Dziecko w drodze, jakiś problem zdrowotny, kupno samochodu czy pierwszego mieszkania i zawiłości administracyjno-prawne z tym związane. Umowy, leasingi, kredyty, broszury dotyczące wyjazdów zagranicznych, opinie o lekarzach i szkołach, regulaminy. Czytamy, czytamy, czytamy…

Wracamy do głębokości przetwarzania. Żeby z tekstu wyciągnąć coś na przyszłość i nie ograniczyć swoich możliwości do tego jednego kawałka pisania (piece of writing), trzeba do niego wrócić i to nie jeden raz. Nie na jednej płaszczyźnie. Takie wyławianie ważnych słówek i zwrotów, to tylko jeden ze sposobów jak to zrobić. Można też popatrzeć na nie z innej strony, można zerknąć jakiej gramatyki tam użyto, zastanowić się dlaczego takiej. Można spróbować go streścić, to świetne ćwiczenie sprawdzające zrozumienie. Odkurzamy go teraz na szkoleniach po latach zapomnienia (pozdrawiam szkoleniowców z Macmillan). Można samodzielnie przygotować do niego pytania, czyli zabawa w egzaminatora. Można go przeczytać, nagrać i odsłuchać sobie w drodze do szkoły czy pracy, o ile nagranie nie jest już przygotowane przez wydawcę. Naprawdę dużo można.

Po latach pracy swojej i moich uczniów jestem przekonana, że nie liczy się ilość przerobionych kserówek, a to jak dogłębnie z nimi pracujemy. Zgadzam się tu w stu procentach z dr Karoliną Kotorowicz-Jasińską. Nie w ilość trzeba iść, kartka za kartką, następne i następne. Choć na pewno stosik przerobionych materiałów daje pewną satysfakcję i takie poczucie pewności, że się człowiek dobrze przygotował. Namacalny dowód. Czasami niestety tylko pozornie.

Trzeba znaleźć w sobie motywację, żeby nie przeskoczyć z jednego zadania do drugiego bez refleksji. I zastanowić się nad tą jedną kartką, nad tym jednym tekstem nieco dłużej. Kochani Rodzice. Nie pytajmy ILE dziś przerobiłeś z panią korepetytorką, i nie narzekajmy, jeśli stosik materiałów wyda nam się zbyt mały. Jeśli już w ogóle pytać, to: JAK się pracowało?

Mózgi lubią kategorie, a listę alfabetyczną- niekoniecznie. Poukładaj słowa, zrób fiszki (samodzielnie, bo gotowe też już tak dobrze nie działają), pogrupuj, wypisz w kolumnach, na zasadzie Mind Mapy, albo kompletnie chaotycznie na kartce, pisząc raz w jedną, raz w drugą stronę… Sam wymyśl kategorie. Ułóż z nimi zdania, albo nawet całą historię. Wybierz 5, 10 czy 20 i napisz z nimi fajny, śmieszny, logiczny tekst. Ale pamiętaj, że masz użyć je wszystkie! Zrób coś z tymi słówkami, żeby się ich nauczyć używać, a nie tylko rozpoznawać (czyli wiedza receptywna a produktywna).

Na wyższym poziomie, chociaż wcale nie jakimś niebotycznie wysokim, zajrzyj do słownika angielsko-angielskiego. Spróbuj samodzielnie przygotować taką angielską definicję słowa. Zapytaj kolegę, czy po takiej samodzielnie przygotowanej definicji zorientuje się, o jaki wyraz może Ci chodzić. Po drodze poda pewnie z pięć innych. Voila. Budujemy połączenia nowego ze starym, odkurzamy zapomniane, powtarzamy. No i mój ulubieniec: self-explanatory sentences. Czyli masz użyć danego słowa w zdaniu tak, żeby z kontekstu można było domyślić się jego znaczenia. Podziękowania za to ćwiczenie należą się mojej wykładowczyni z NKJO. To jest dopiero głębokie przetwarzanie…

Jak więc logicznie korzystać z gotowych list słówek? PO PRZEROBIENIU TEKSTÓW. Nie po przeczytaniu. Po przerobieniu. Na samym końcu, kiedy słówka masz podkreślone (kto może, czyli nie w książkach wieloletnich), czy wypisane samodzielnie w zeszycie i po swojemu, samodzielnie wyszukane w słowniku, to wtedy zerknij na tą ostatnią stronę rozdziału i sprawdź się. Zobacz, czy wyłapałeś je wszystkie.

Stosuj gotową listę słówek jako POMOC w twojej pracy. Nie jako jej podstawę. I może jeszcze znajdź w tej pracy przyjemność. Bo jak już napisałam, czytać, uczyć się i pracować z tekstem będziesz przez całe życie. Nie skończy się to wraz ze zdanym ostatnim egzaminem. A skoro masz to robić przez całe życie, to chyba lepiej nauczyć się to robić z przyjemnością.

Wspominam tutaj o:

Angelika M. Talaga: http://www.godmother.pl/podcast/017

Dr Karolina Kotorowicz-Jasińska: https://www.macmillan.pl/component/sstrainers/?view=trainer&id=3

Wydawnictwo Macmillan: https://www.macmillan.pl

Pisanie nie tylko na egzaminach

Co najczęściej słyszę od uczniów, jeśli chodzi o problemy z zadaniami pisemnymi:

  • Brakuje mi POMYSŁÓW
  • Nigdy nie byłem w takiej sytuacji
  • Nie mieszczę się w LIMICIE SŁÓW
  • Mam problem ze SPÓJNOŚCIĄ i LOGIKĄ wypowiedzi
  • Mam za dużo pomysłów, nie wiem co wybrać, potem brakuje mi miejsca
  • Odpadają mi punkty za STYL wypowiedzi.

Moja propozycja to SCHEMAT, który pomoże pamiętać o tym, co w pisaniu po angielsku najważniejsze. Jeśli stale z niego korzystasz, na pewno zapamiętasz, że masz zwrócić uwagę na każdy RÓG KARTKI. W zależności od tego, co sprawia Ci największy problem, można je oznaczyć m.in.:

  • Styl wypowiedzi, który jest zależny od adresata.
  • Przewidywana gramatyka, czyli czym można się popisać i na czym można złapać kilka dodatkowych punktów.
  • Ulubione spójniki, między innymi dla ładu i logiki wypowiedzi.
  • Typ wypowiedzi, który będzie nam przypominał chociażby o tym, czy wolno nam wyrazić opinię, a jeśli tak, to w którym akapicie.
  • Fancy Words. Wzbogacisz swoją wypowiedź „odsuwając szufladki w mózgu” ze słownictwem, które znasz, ale nie przychodzi Ci od razu do głowy. Takie szufladki pełne są słówek, ale kiedy się ich rzadko używa, trochę się zacinają, albo wręcz lądują z całą komodą na strychu mózgu i trzeba się tam po nie wybrać. Czyli taka metafora wiedzy receptywnej- o słówkach i zwrotach, które potrafimy jedynie rozpoznać, ale już niekoniecznie samodzielnie użyć. Ale one gdzieś tam są.

A w środku coś w rodzaju mini MIND MAPY, która pomoże uporządkować myśli, jest natomiast szybsza niż tradycyjny plan wypowiedzi w punktach. Poza tym wiele mózgów „lepiej widzi” Mind Mapy niż lany tekst czy nawet takie punkty. Jeśli brakuje Ci pomysłów, Mind Mapa pomoże Ci je wygenerować. Jeśli masz ich za dużo, pomoże Ci  w wyborze, na których z nich się skupić tak, aby nie przekroczyć limitu słów.

Wiem, że to działa. Pisząc za każdym razem według tego wzoru (albo podobnego, Twojego własnego), przez wszystkie lata nauki w liceum, masz w głowie wyryte jak to powinno wyglądać. Dzięki temu NIE ZAPOMNISZ o tych rzeczach, za które zdobywa się punkty. I to nie tylko na egzaminie, ale w przyszłości, w pracy także. Takie „punkty” pokażą adresatowi, że znasz się na rzeczy, jesteś solidny i potrafisz się sprawnie pisemnie komunikować.

Zdecydowanie polecam także wyuczyć się konkretnych fraz na początek i na koniec różnych wypowiedzi. Normalnie na pamięć. Tak, wiem… Zawsze powtarzam, że lepiej zrozumieć, niż wykuć na pamięć. Ale tym razem mamy inny cel.

Stres, chociaż potrzebny (inaczej ewolucja dawno już by się go pozbyła), potrafi sprawić, że przez chwilę mamy w głowie pustkę. Wyuczone frazy na rozpoczęcie pisania pozwolą tę pustkę zapełnić. Masz początek, to już jakoś reszta pójdzie. Dlatego naucz się czegoś uniwersalnego, co będzie pasować do większości tekstów, w których masz rozważyć za i przeciw czy dać opinię. Naucz się początków maili (z prośbą, z zażaleniem, z przeprosinami itd.). Gwarantuję, że kiedy zobaczysz na kartce tych kilka gotowych słów, zdanie czy dwa- od razu poczujesz się lepiej.

No i CZYTAJ, czytaj, czytaj… I rozmawiaj, dyskutuj, załóż własny domowy klub, cokolwiek. Żeby wiedzieć, co w ogóle napisać, trzeba się z lekka interesować światem. Warto dyskutować ze znajomymi, wyrabiać sobie OPINIE. Warto zbierać doświadczenia.

Ten schemat przyda się nie tylko na egzaminach. Praktycznie w każdej pracy prędzej czy później przyda się język angielski. Nawet jeśli nie trzeba na co dzień współpracować z osobami posługującymi się obcym językiem, to od czasu do czasu na pewno przyjdzie nam napisać jakiegoś maila czy raport.

Polska firma, ale zamawia sprzęt zagranicą. Trzeba złożyć zamówienie i wyjaśnić w mailu, o co dokładnie nam chodzi. Sprzęt też się czasami psuje- trzeba napisać maila z reklamacją i prośbą o serwis. Korporacja. Przyjeżdża szef rynkowy na audyt i trzeba przygotować prezentację. We wszystkich tych i podobnych im przypadkach język uniwersalny to angielski.

I tutaj także ważny jest styl wypowiedzi. A może nawet zwłaszcza tutaj. Przyda się też pewna wiedza o różnicach kulturowych, żeby przypadkowo kogoś nie obrazić. Żeby nas dobrze zrozumiano i odebrano. Ale to już zupełnie inna historia.

Gramatematyka- jak to działa?

Osobiście lubię traktować mózg jako nieco „odrębny byt”. Ja z nim współpracuję, ja go uczę, ja go wykorzystuję do pamiętania, a czasem się na niego wkurzam. Pomaga mi to nie wkurzać się na siebie samą, ponieważ mogę zrzucić całą winę za nie-pamiętanie na mózg. Uwielbiam też czytać o mózgu i dowiadywać się jak działa.

Z książki „Mózgobrednie. 20 i pół mitu o mózgu i jak on naprawdę działa”, Henning Beck dowiedziałam się m.in., że NIE MA słuchowców, wzrokowców, kinestetyków, dotykowców… A dokładniej, że nie rodzimy się z jakimś konkretnym zestawem umiejętności mózgu, ze swoim stylem uczenia się. Na początku każdy może używać każdego kanału zmysłowego. To, czy stajemy się wzrokowcami czy słuchowcami zależy od naszych prywatnych doświadczeń. Od tego, którego ze zmysłów używaliśmy najczęściej do przetworzenia nowych informacji.

Faktem jest natomiast, potwierdzonym licznymi badaniami, że wszyscy dobrze reagujemy na OBRAZY. W niektórych publikacjach łączy się to z teorią ewolucji. Przez tysiące lat ludzie posługiwali się obrazkami, żeby opowiedzieć, a dzięki temu przekazać kolejnym pokoleniom przeróżne historie, np. swojego plemienia. Rysowano je na skałach w jaskiniach, na skórach zwierząt… Stąd wnioskuje się, że dlatego właśnie nasze mózgi najlepiej się przystosowały do pamiętania obrazów.

Stosuję je zarówno do zapamiętywania słówek, jak i do tłumaczenia zagadnień gramatycznych. Najlepszym przykładem będzie zapewne Wielka Oś Czasów. Jej fragmenty podaję uczniom jak rebus do rozwiązania. Są na niej rysunki, które odnoszą się do poszczególnych regułek dotyczących użycia danego czasu. Na przykład bobas w beciku z pięknym, zakręconym loczkiem ma nam przypominać, że czasu Present Perfect używamy do opisania naszych życiowych doświadczeń (odkąd się urodziłem i byłem tym słodkim bobasem, aż do teraz).

Kiedy uczeń dostanie regułki razem z obrazkami, musi jedno z drugim połączyć. Działamy więc jednocześnie na zmysł wzroku, jak i na dogłębne zrozumienie materiału. Niekiedy żeby rozwiązać taki rebus, trzeba się naprawdę mocno wczytać w tekst.

Zatem wiemy już, że warto skupić się na obrazach. Widzimy także, że ważne jest jeszcze jedno pojęcie: GŁĘBOKIE PRZETWARZANIE. Chodzi o to, żeby skorzystać z tego, co już się wie i zna, porównać, znaleźć części wspólne i połączyć z tym, co już wiemy, no i przede wszystkim: dokładnie to zrozumieć. A nie tylko powierzchownie odczytać przerabiany materiał. Aż powtórzę raz jeszcze: nową informację należy przede wszystkim ZROZUMIEĆ. Nie wykuć na pamięć.

Co mi z tego, że będę w stanie pięknie wyrecytować regułki prawa dynamiki Newtona, jeśli ja ich nie ZROZUMIEM. W takim razie sprawa jest oczywista- nie będę w stanie ich użyć. A w odniesieniu do języka angielskiego: mogę na przykład wykuć na pamięć tabelkę odnoszącą się do Strony Biernej. Świetnie, ale czy ja będę potrafić to UŻYĆ? Wypowiedzieć płynnie? W najlepszym razie napiszę dobrze jeden sprawdzian, ale nie zapamiętam na dłużej. Jeśli tylko kuję na pamięć to, co wymaga zrozumienia, to nie przyniesie mi to pożądanych efektów.. Nie będę POTRAFIĆ.

Mogę natomiast podejść do tematu inaczej. Mogę zrozumieć mechanizm tworzenia tej tabelki. Zapamiętać jeden wzór i potem po prostu podstawiać inne dane. Jak w matematyce. Tym sposobem, do zapamiętania wystarczy jedna linijka, zamiast obszernej tabelki.

Obrazy są przyjazne dla mózgu. Głębokie przetwarzanie sprawia, że lepiej zapamiętujemy, że mózg uznaje daną informację za istotną i nie pozbywa się jej od razu, tylko łączy ją z wiedzą, którą już posiadamy. Zapamiętuje, ponieważ rozumie. I to właśnie wykorzystuję w moich materiałach do gramatyki, które pieszczotliwie nazywam Gramatematyką, Mategramatyką itp. Po więcej zapraszam na zajęcia.

Jeśli chcesz wiedzieć więcej:

Podcast Godmother, Głębokie przetwarzanie: https://www.youtube.com/watch?v=EE2yuD7_11Q