Metoda Immersion. Ale jest „ale”.

Najpierw odrobina teorii. Metoda Immersion (z ang. „zanurzenie”) zakłada przyswajanie języka obcego w taki sposób w jaki uczymy się języka ojczystego, czyli otaczamy się, czy „zanurzamy” w nim. Takie programy można wdrożyć w przedszkolach i szkołach, ale znajdą się i kursy dla dorosłych. Wtedy przekraczając próg placówki jakby przenosimy się do innego kraju. Kadra używa wyłącznie języka obcego i to w nim uczymy się różnych przedmiotów (np. geografii, matematyki, przyrody). Posługujemy się nim także na przerwach i w jakichkolwiek innych sytuacjach, które wymagają komunikacji.

Reasumując, chodzi głównie o to, żeby stworzyć warunki podobne do tych, w jakich dzieci przyswajają język ojczysty. Żeby skupić się na sytuacjach i na rzeczywistym UŻYCIU języka, a nie na omawianiu go czy przerabianiu konkretnych struktur gramatycznych bez kontekstu. Celowo używam więc słowa „przyswajanie” języka, a nie „nauka”, bo języka się tutaj nie uczy w standardowym rozumieniu tego słowa. Przesiąka się nim.

Pierwsze takie „Immersion programmes” pojawiły się w Kanadzie w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku. Program powstał właściwie z inicjatywy rodziców, którzy byli zaniepokojeni niskim poziomem francuskiego u swoich dzieci. A ponieważ w Kanadzie używa się dwóch języków urzędowych (angielskiego i francuskiego), rodzice chcieli, aby ich dzieci biegle mówiły w obu tych językach.  

Z początku podchodzono do tego pomysłu ze sceptycyzmem. Obawiano się, że nauczanie w ten sposób może spowolnić proces przyswajania treści akademickich. Że dzieci będą mieszać oba języki. Że żadnego z języków nie opanują w pełni. Jednak szybko okazało się, że programy bazujące na „totalnym zanurzeniu się” w języku przynoszą pożądane REZULTATY. Wkrótce rozprzestrzeniły się w całej Kanadzie, a później trafiły do Stanów Zjednoczonych i dalej (źródło: „An Introduction to Foreign Language Learning and Teaching”, Keith Johnson).

Osobiście bardzo lubię wiele z założeń tej metody. Generalnie jest świetna. Wydaje mi się, że to chyba najlepsza z możliwych motywacji, kiedy MUSISZ użyć języka, bo w przeciwnym razie nikt cię nie zrozumie. Potrzeba załatwienia konkretnej sprawy: zakupy, praca, wizyta u lekarza, obejrzenie nowego odcinka serialu, do którego jeszcze nikt nie przygotował polskich napisów, przeczytanie książki, która nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia. Dlatego ludzie, którzy wyjeżdżają zagranicę, żeby rozpocząć tam nowe życie, tak szybko łapią język. POTRZEBUJĄ go. Kolejny raz potwierdza nam się stara teoria: mózg pamięta i rozumie, kiedy informacja jest PRZYDATNA.

W klasie, w której używany jest wyłącznie język obcy, dzieciaki robią szybkie postępy. Wchodzę przez te drzwi i przestawiam się, od teraz tylko angielski. To może dawać naprawdę rewelacyjne wyniki jeśli chodzi o płynność wypowiedzi, brak barier i „psychologicznych spowalniaczy” typu „wstydzę się”. Może pomóc myśleć w języku obcym, a nie tylko mechanicznie robić w głowie tłumaczenia. Zauważyłam, że moje pokolenie często z takimi barierami walczy.

Metoda Immersion zakłada uczenie się języka obcego w takich warunkach, w jakich przyswajamy język ojczysty. Zdawałoby się metoda cud. Objawienie. Wszyscy powinniśmy się tak uczyć! I przez jakiś czas w metodyce nauczania panowała taka właśnie moda. Na metodyce szkolono przyszłych nauczycieli, aby NIE używali języka obcego w klasie, nawet u najmłodszych. Only English. Aktualnie trend ten delikatnie zanika, czy może raczej ewoluuje. Na szkoleniach metodycznych coraz częściej słyszę, żeby nie bać się języka ojczystego i nie unikać go aż tak. Dlaczego?

Z mojego doświadczenie wynika, że metoda Immersion działa, o ile weźmie się pod uwagę pewne czynniki sprzyjająco/przeszkadzające:

  1. Cechy charakteru ucznia
  2. Od kiedy stosowana jest metoda Immersion
  3. Jak stosowana jest metoda Immersion

Zacznijmy od końca. Nawet najlepsze metody źle stosowane, mogą nie przynosić rezultatów. Jest dobrze, kiedy uczeń wchodząc do klasy wie, że teraz zadziała tylko język obcy. Przecież nauczyciel nie zna ani słowa po polsku. Ale jeśli okaże się, że ta pani czy ten pan tylko udaje native speakera, albo może jest nim naprawdę, ale doskonale ROZUMIE język ojczysty ucznia, szybko może się okazać, że coś jest nie tak. Bo uczeń w podbramkowej sytuacji, kiedy potrzebna jest szybka reakcja, albo z lenistwa, albo ze strachu, albo z jakiegokolwiek innego powodu wybierze swój pierwszy język. Bo wie, że ten też ZADZIAŁA.

Punkt drugi i pierwszy, czyli od kiedy plus cechy charakteru. Perfekcjoniści, osoby nieśmiałe, o niskiej samoocenie, czy po prostu introwertycy oraz osoby o wysokiej wrażliwości. Tu mogą pojawić się schody. Albo w sytuacji, kiedy w domu ucznia nigdy nie używało się języka obcego. A może uczeń po prostu lubi wiedzieć co się skąd bierze i brak tej wiedzy go denerwuje, demotywuje i irytuje. Tak już ma, i kropka, że lubi nowe rzeczy rozgryzać na logikę. Wtedy moment rozpoczęcia pracy metodą Immersion może okazać się kluczowy. Żeby perfekcjonista zechciał, a nieśmiały nie bał się odezwać, natomiast logik miał dość czasu na odkodowanie języka, moment przystąpienia do programu musi zdarzyć się bardzo WCZEŚNIE. Bardzo.

Zresztą z nauką języka obcego z reguły jest tak, że im później, tym trudniej. Co może się zdarzyć, kiedy zaczniemy późno? Uczniowie dostrzegają przepaść, jaka dzieli ich od rówieśników, którzy zaczęli wcześniej. Nie odzywają się, bo nie chcą, żeby ta przepaść wyszła na jaw. Nie chcą być wyśmiani. Albo nie odzywają się, bo zdają sobie sprawę, że nie potrafią tego jeszcze powiedzieć perfekcyjnie, bezbłędnie. A jak tu powiedzieć coś bezbłędnie, kiedy nikt nie tłumaczy co się skąd bierze naszemu fanowi logiki? Taki uczeń nie skorzysta w pełni z metody Immersion. Przytłoczony raczej będzie MILCZEĆ. A przynajmniej przez pewien czas. No i właśnie czas. Mamy go w naszym systemie?

Pomyślmy przez moment, w jaki sposób dzieci zaczynają mówić. Są takie, które gadają naprawdę wcześnie. Seplenią, przekręcają, tworzą własne słowa, taki domowy słownik zrozumiały tylko dla rodziców. Mówią i po polskiemu, i „Po Cudzemu” (patrz przypis) szybko, płynnie, choć z błędami… Cudownymi, śmiesznymi błędami, które rodzice i dziadkowie pieczołowicie spisują w kronikach rodzinnych. Ale są i takie, które milczą i stosunkowo długo porozumiewają się na migi, albo wcale. Aż tu nagle BANG. Kiedy zaczynają mówić, robią to od razu pełnymi zdaniami, stosunkowo popranie na dodatek. Czysto teoretycznie, skoro tak to wygląda w przyswajaniu języka ojczystego, może się i tak zdarzyć w metodzie Immersion. W końcu bazują na podobnych założeniach. Tylko jak to zrobić w naszym systemie? Kiedy na koniec roku musi być wystawiona ocena? Nasz system nie daje uczniowi nieograniczonego czasu, żeby „zaskoczyć” i zrobić BANG. Etap szkolny na rozpoczęcie przygody z Immersion, kiedy wcześniej nie miało się styczności z językiem, to może być za późno…

Oczywiście są i osoby, którym ani nie zależy na bezbłędnej wypowiedzi, ani na opinii rówieśników. Będą mówić, bo u nich największą siłę przebicia ma po prostu POTRZEBA komunikowania się. I cudownie! Pozazdrościć. A dla pozostałych…

Moja RECEPTA, to „Ponglish”. Trochę po polsku, trochę po angielsku. Kiedy brakuje słowa, można go powiedzieć po polsku. Kiedy nie jesteśmy pewni struktury gramatycznej, też porozmawiajmy po polsku. Dla mnie jako lektora to świetna pomoc w zlokalizowaniu potrzeb, czyli co by jeszcze można przerobić, albo uściślić. A uczniom pomaga oswoić się z własnymi barierami językowymi. Daje im poczucie bezpieczeństwa, jeśli tego właśnie potrzebują, a jednocześnie pozwala na swobodę tym, którzy koniecznie chcą coś mówić od razu. DAWKOWANIE? Zależnie od potrzeb.

Źródła:

„An Introduction to Foreign Language Learning and Teaching”, Keith Johnson

Wspominam także Arlenę Witt:

https://www.youtube.com/channel/UCIj6yjWVKPKO5zNLBjQ8Beg

Dodaj komentarz