Kiedy byłam w szkole podstawowej, nie mieliśmy zeszytów ćwiczeń. W moich wspomnieniach zeszyt ćwiczeń do geografii czy angielskiego pozostawał w sferze marzeń. To było coś! To był rarytas. W naszej szkole nie wymagano ich, bo stanowiły spory wydatek dla rodziców. Czasami wydatek nie do przeskoczenia.
Pamiętam, jak marzyłam o takich ćwiczeniach. Żeby mieć na czym przetrenować to, czego się dowiedziałam z lekcji i z podręcznika. Szukałam w innych książkach, ale tam zawsze było coś spoza materiału. Albo czegoś brakowało. To czasy przed-Internetem, więc takich dodatkowych książek też nie było zbyt wiele. Powtórzę więc raz jeszcze: marzyłam o tym, żeby mieć zeszyt ćwiczeń.
Teraz rozprawię się z podręcznikiem. Na początek krótka historia. Moje pierwsze doświadczenia z nauką języka angielskiego. Nie miałam zbyt wielu opcji we wczesnej młodości. A bardzo go lubiłam, bo wchodził mi łatwo do głowy i chciałam się go uczyć. Rodzice wychodzili z siebie, żeby mi te lekcje zapewnić. Przez kilka lat udało się organizować dodatkowe zajęcia w szkole: jedna klasa utworzona z uczniów caaaałej szkoły podstawowej. Ja jeszcze nie potrafiłam pisać, a najstarsi byli w 8 klasie. Taka mixed-ability class. Było nas tam chyba około 30 osób, bo pamiętam, że uczyliśmy się w największej sali. Tylko tam mogliśmy się pomieścić. Kiepski podręcznik. Taki mało atrakcyjny, za trudny dla mnie. Źle go wspominam. Pamiętam tylko jakąś bajkę o tym, jak krokodyl naciągnął słoniowi trąbę :D Ale miałam dobre podstawy. Notatki z lekcji.
Potem były lekcje w soboty o 6 rano. Trzeba było nas tam zawieźć i potem odebrać. Powtórzę: soboty. 6 rano. :D Klasa równie duża i też zróżnicowana wiekowo. Pamiętam, że było bardzo ciasno, bo upchaliśmy się tam przy jednym długim stole, ile się tylko dało. Książka miała głównie zdania do tłumaczenia, które to jedno po drugim robiliśmy przy tablicy. Też kiepsko to wspominam, ale jednak sporo się nauczyłam. Dużo pisałam. Pamiętam grube zeszyty.
Pierwsza szkoła językowa pojawiła się w okolicy dopiero wtedy, kiedy byłam w gimnazjum. Pamiętam, jaka byłam z siebie dumna, kiedy same z koleżanką pojechałyśmy „do miasta” autobusem, poszłyśmy tam, napisałyśmy test sprawdzający nasze umiejętności językowe. Same załatwiłyśmy wszystko, i z cennikiem i umową w ręce pojechałyśmy do domu. Od tego momentu zaczęłam prawdziwą naukę języka angielskiego. Tak to przynajmniej wygląda w mojej pamięci. Tam poznałam, co to porządny podręcznik.
Po co to piszę? Bo wiem, jak to jest uczyć się bez dobrego podręcznika i bez odpowiednio dobranego zeszytu ćwiczeń. Może dlatego tak mnie teraz dziwi ten pomysł, ta krucjata: bez podręczników i bez zeszytów ćwiczeń. Nowa, lepsza szkoła… Jak to lepsza?
Moje początki nauki angielskiego to właśnie kserówki. To z takiej, to z innej książki, żeby znaleźć jak najlepsze materiały. A ja, jako uczeń, czułam się zagubiona. Kartki i kserówki się gubiły. Mieszały. Trudno było potem cokolwiek w nich znaleźć. Taki mam już charakter, taki mam typ myślenia, że lubię porządek w moich notatkach i w moich materiałach. Podręczniki mi go zapewniają. Na pewno nie mnie jedynej. Słyszę od uczniów, że przeszkadzają im podręczniki wieloletnie, bo muszą je oddać młodszym rocznikom i nie będą mogli wrócić do tych materiałów przed egzaminem.
Rozumiem, nie każda książka jest dobra. Nie każda jest dobra dla konkretnej osoby czy klasy. Ale książki przeszły olbrzymią metamorfozę przez te wszystkie lata. Są wydawnictwa, które biorą pod uwagę najnowsze nowinki z neurodydaktyki i wdrażają je w swoich publikacjach. Są takie, które są po prostu świetne.
Dla mnie najważniejsze to mądrze korzystać z książek.
Nie traktować ich jako wyroczni.
Nie poprzestawać na książce, ale szukać poza nią. Tyle jest teraz możliwości!
Nie przerabiać każdego jednego zadania i każdego jednego przykładu.
Kiedy mnie się jakieś zadanie nie podoba, mówię o tym otwarcie. Mówię uczniom, że według mnie jest nudne i nie będziemy go robić. Uczniowie pewnie mają inne pojęcie tego, co nudne 😉 Ale trzeba też odróżnić zadania nudne od zadań trudnych. A te pojęcia uczniowskie mózgi czasami mylą. A i przyznam, że coraz rzadziej mi się zdarza omijać zadania, bo książki są po prostu porządnie robione, przez edukatorów, przez neuro-specjalistów. Są przemyślane.
Dlaczego materiały dodatkowe, które można znaleźć w Internecie, okrzyknięto cudownym remedium na rzekome zło, jakie mają w sobie podręczniki? Przecież książki te pisane są nierzadko przez takich samych entuzjastów, takich samych specjalistów. Zdarzyło im się po prostu wydawać pod konkretnym wydawnictwem, a nie pod swoją prywatną marką…
Była moda na nauczanie grammar-translation. W rezultacie ludzie mieli trudności z językiem mówionym, płynnym wypowiadaniem się.
Była moda na pytania typu ABC. W rezultacie ludzie przestali samodzielnie myśleć. Productive skills padły kompletnie.
Jest moda na zadania otwarte (i dobrze!). W rezultacie uczymy się na nowo myśleć, główkować, znajdować rozwiązania. Ale te klucze odpowiedzi…
Zaczyna się moda na BEZ BEZ BEZ. Bez podręczników, bez zeszytów ćwiczeń i bez zadań domowych.
Co nam z tego powstanie?